wtorek, 24 czerwca 2014

Bo każdemu należy się odrobina relaksu

Wolny weekend jest dobry, bo jest WOLNY. To prawda stara jak świat i wszystkim powszechnie znana. Czekamy na ten moment z utęsknieniem, skreślając kolejne dni w kalendarzu. Gdy już przychodzi wiemy doskonale co zrobimy z cennym czasem albo... nie wiemy. Zdarza się bowiem, że osoby gwałtownie odcięte od codziennego natłoku obowiązków nie potrafią sprostać sobotnio-niedzielnej pustce. Ja zdecydowanie należę do pierwszej kategorii. Swój długo wyczekiwany wolny weekend planowałam na kilka, no dobra – kilkanaście dni do przodu. Pomysłów było sporo, czasem bardzo rozbieżnych, jednak podstawowy zarys pozostawał niezmieniony – musimy pojechać na WYCIECZKĘ.

Pierwotna wizja zakładała wyprawę Maluchem pod namiot z opcją kolacji prosto z grilla. Przy zbieraniu rzeczy okazało się, że nasz dach nad głową najprawdopodobniej leży w piwnicy jakieś 180 km od nas. Zdecydowaliśmy się na szybki przerzut do drugiego auta, którego rozkładane siedzenia zapewniły nam później całkiem wygodny nocleg. Zapominając noża, pojechaliśmy w siną, deszczową, ponurą i pochmurną dal, modląc się w duchu, by pogoda postanowiła być nieco łaskawsza.

***

Słowacja. Kraj pełen Romów, smażonego syra i ohydnych hot dogów, robionych zapewne ze zmielonych kartonów i trocin. Niby tak blisko, a jednak zupełnie inaczej. Różnicę czuję już po przekroczeniu granicy, co zawsze wywołuje u mnie ten przyjemny dreszczyk emocji. Kojarzy mi się z rodzinnymi wypadami w kierunku Słowackiego Raju, gdzie po raz pierwszy przeżyłam potężną burzę z gradobiciem na górskim szlaku, a rano zajadałam się pysznymi bułkami z czekoladowym nadzieniem. Tym razem kierunek zwiedzania był nieco odmienny. Poprzez piękną Orawę przedarliśmy się w stronę Jeziora Liptowskiego, by po intensywnym włóczęgostwie pomoczyć nogi w czyściutkiej wodzie. Nim doczekaliśmy tej doniosłej chwili mieliśmy jednak do odhaczenia dwa ważne punkty na mapie, które wrzuciłam na swoją prywatną Listę Miejsc Wartych Zobaczenia Przed Śmiercią i Zombie Apokalipsą.

Punkt pierwszy.
Oravský hrad


Piękny. Majestatyczny. Przycupnął na skale niczym drapieżny ptak i omiata wzrokiem całą okolicę, czuwając nad bezpieczeństwem jej mieszkańców. Zbudowany w XIII wieku na terenie ówczesnego Królestwa Węgier był systematycznie rozbudowywany, dzięki czemu osiągnął tak niezwykłą bryłę. Zamek górny, średni i dolny łączą się ze sobą gęstą siatką tajemniczych przejść, drążonych niekiedy w skale, czyniąc twierdzę prawdziwym dziełem architektury. Nie dziwi mnie fakt, że siedziba kasztelanów nigdy nie została zdobyta.



Same wnętrza nie należą do najbardziej zachwycających. Pożar strawił większą część drewnianej zabudowy i wyposażenie, zatem oczom zwiedzających nie ukażą się ociekające złotem komnaty, a raczej liczne pomieszczenia ze szczątkowo zachowanymi oryginalnymi malunkami, w których pracownicy muzeum przygotowali wystawy broni oraz przykłady wystroju wnętrz. Jedną z ciekawostek jest oryginalna dziewiętnastowieczna ekspozycja, ukazująca regionalną faunę i florę. Prawdziwa gratka dla wszystkich amatorów wypchanych zwierząt oraz mutacji genetycznych.


Jak zwykle z Potworem wlekliśmy się na samym końcu wycieczki. Lubimy pewnym rzeczom poświęcać nieco więcej uwagi i zwiedzać swoim tempem. Pani przewodnik była pod tym względem niezwykle wyrozumiała i pozwalała nam na lekkie naginanie czasoprzestrzeni, by nacieszyć się klimatem panującym zarówno w samym zamku, jak i na dziedzińcu. Żałuję, że nie udało mi się zobaczyć kaplicy, która akurat tego dnia była zamknięta z powodu odbywającego się tam ślubu. Wkręciłam się za to w epicentrum wydarzeń i na własnej skórze poznałam słowacką gościnność, gdy rozbawieni weselnicy poczęstowali mnie wysokoprocentowym napojem. Do dziś nie wiem, czy "troszeczkę" oznacza po ichniemu "lej do pełna", bo pani w stroju ludowym chlusnęła szczodrze z karafki i podała mi pełniuśki kubek. Z założenia miało być dobre i smakować jabłkami. W praktyce wypaliło gardło, a ja podróżowałam z wypiekami na twarzy.

Punkt drugi.
Vlkolínec


Jedziemy dalej. Jedziemy pomijając drogi płatne (dwupasmówki), ponieważ nie wykupiliśmy winiety i chcemy przy okazji podziwiać ubocza. Staramy się unikać policji, ale policja nie unika nas, bo ledwie po opuszczeniu Orawskiego Podzamcza natknęliśmy się na patrol. Dokumenciki do kontroli, gadka szmantka, że turyści, że z Polski, a tu nagle jakieś 60 euro za brak świateł. W ferworze walki zapomniało się. Potwór rżnie głupa. Ja strzelam uśmiech typu banan, licząc na swój urok osobisty. Nie wiem, która taktyka poskutkowała, ale pan policjant puścił nas bez mandatu, prosząc aby svietit i życząc miłej podróży. Oookeeej... Pożegnaliśmy się wylewnie i ruszyliśmy dalej w stronę Rużomberka. Przebiliśmy się przez miasto szybko i sprawnie, by u jego południowego wylotu skręcić w małą, stromą dróżkę, wiodącą do zupełnie innego świata. Jakieś 8 km dalej, w otoczeniu gór i polan, powstała mała, cicha wioseczka węglarzy lub drwali – Vlkolínec.



Na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie skansenu. Nic bardziej mylnego. Ponad sześciusetletnia osada cały czas żyje, a w każdej drewnianej chacie, rodem z XVIII i XIX wieku, ktoś mieszka. Wrażenie jest niesamowite. Przez wieś przepływa górski strumień, wodę czerpie się ze studni, a dookoła rozpościera się baśniowy widok na słowacki Liptów. Zdecydowanie polecam każdemu, kto tylko będzie miał okazję znaleźć się w tych okolicach zwłaszcza, że takich perełek jest coraz mniej.

Liptovská Mara - chillout pod chmurką

Zakupy zrobione. Czas dotrzeć na miejsce wypoczynku tak, aby jeszcze rozbić swoje prowizoryczne obozowisko. Minęliśmy Tatralandię i na czuja skręciliśmy w jakieś zarośla z nadzieją, że zaprowadzą nas nad samo jezioro. Ta decyzja była strzałem w dziesiątkę, bo nie tylko dobrnęliśmy nad wodę, ale jeszcze znaleźliśmy gotowe miejsce na rozpalenie ogniska i nocleg z widokiem na dryfujące łódeczki.


Wczesnym rankiem zaczęli się schodzić pojedynczy wędkarze, przez co i ja poczułam, że powinnam wstać i ogłosić kolejny dzień, bardziej leniwy niż poprzedni. Słońce szybko rozgrzało kamienistą plażę, zachęcając do spacerów wzdłuż jeziora, toteż zaraz po śniadaniu wrzuciliśmy swoje bambetle do auta i ruszyliśmy na zwiady. Ludzi było niewielu. Kilku amatorów kuchni regionalnej czekało przy budce z langoszami na wielkie otwarcie, parę innych osób wędrowało wzdłuż i wszerz pobliskiego pola campingowego, jeszcze inni korzystali z uroków pięknej (a jednak!) pogody, wylegując się na kocach. Dokładnie w tym samym czasie, gdy ktoś przewracał się na drugi bok, a ja pstrykałam kolejne zdjęcia, Potwór dokonał ciekawego znaleziska, wygrzebując z piasku monetę –3 krajcary z 1812 r. Zwykły miedziak wybijany w kremnickiej mennicy, ale radość ogromna.


Reszta dnia upłynęła nam na błogim lenistwie. Cieszyliśmy się ostatkami wolnego weekendu, mocząc nogi w przejrzystej wodzie Jeziora Liptowskiego. Wypoczęłam. Już dawno nie musiałam przejmować się rozczochranymi włosami, upaćkaną bluzką, czy upływającym czasem, który sunął wyjątkowo wolno. I w sumie… langosza też zjadłam.

A jak tam Wasze weekendy? Lubicie spędzać je aktywnie, czy leniuchować w pieleszach własnego domu? :) 

poniedziałek, 9 czerwca 2014

Gram w grę

Z reguły ten temat jest bardziej popularny wśród męskiej części społeczeństwa. Chwilami budzi kontrowersje, bo wciąż kojarzy się z marnowaniem czasu na niepoważne rozrywki albo wręcz przeciwnie – przywodzi na myśl geniuszy animacji i grafiki komputerowej, którzy ciągle udoskonalają swój fach sprawiając, że zaczynamy mieć wątpliwości, czy ukazujący się przed nami świat jest na pewno fikcyjny. Tymczasem przyznaję się bez bicia – ja też GRAM W GRĘ. Gram w grę nie od dziś.

Wszystko zaczęło się jakieś 20 lat temu, gdy dostałam swojego wymarzonego Pegasusa. Spędzałam przy Mario i innych czołgach sporo czasu, tocząc zaciekłe walki z dzieciakami z podwórka. Później nastała era komputerów, a gry zaczęły zmieniać się w tak niesamowitym tempie, że człowiek chwilami nie wyrabiał. Pierwszy PC zbiegł się w czasie z moim zainteresowaniem fantastyką, historią i architekturą, co miało wyraźne odzwierciedlenie w pozycjach, po które sięgałam. Któż nie pamięta starego, poczciwego Baldura? Kto nie zarwał nocy przy NwN? Kto? Z rozrzewnieniem wspominam wspaniałe miasta, które budowałam jako boski faraon, pochrupując ukradkiem cynamonowe płatki śniadaniowe, by chwilę później stoczyć zaciekłą bitwę o Rzym lub ratować ludność greckiego polis przed klęską nieurodzaju. W Simsy oczywiście też grałam z uwagi na ciekawy tryb budowy. Zazwyczaj partyjkę kończyłam wraz z postawieniem swojej wymarzonej posiadłości z rajskim ogrodem i fontanną. Życie postaci nie wciągało mnie aż tak bardzo.

wygrzebane w sieci
Kolejną rewolucją stała się „wprowadzka” Potwora wraz z całym dobrodziejstwem inwentarza, co od tej pory oznaczało, ni mniej, ni więcej, jak stały dostęp do PS3. I to był szok. Dopiero teraz odkryłam, że konsola wnosi do rozrywki jakąś lepszą jakość. By ją odkryć musiałam w pierwszej kolejności obczaić te wszystkie dziwne przyciski. Jakieś R1, L2 i inne kółka z kwadratami. Przecież normalny człowiek nie ma tylu palców, aby to wszystko ogarnąć i przydałaby mu się z pewnością chwytna stopa. Po kilku sromotnych porażkach, po pomyleniu X z trójkątem, co w świecie wirtualnym oznaczało rychłą śmierć, w końcu nauczyłam się posługiwać padem i mogłam z lubością wkraść się do królestwa gier Potwora. Ku jego rozpaczy rzecz jasna. W ten sposób odkryłam nowy ląd, nowe możliwości oraz Assassina. Odkryłam drugie wcielenie Diablo i GTA V online. Odkryłam horrory, w które tłuczemy razem, siedząc w ciemnym pokoju, gdzie jedna mała świeczuszka rzuca na ścianę tajemnicze cienie. Tak. Świat gier komputerowych może być wciągający. I bynajmniej nie mówię tu o jakichś formach uzależnienia, zamknięcia się w pokoju za grubą, pikselową ścianą. Nie mówię o iście japońskim podejściu, które z avatarów czyni wręcz żywe postacie. Mówię o nietuzinkowej rozrywce, pozwalającej się wyżyć po ciężkim dniu w pracy, zrelaksować, poćwiczyć spostrzegawczość, pamięć, czy zręczność. Przecież wszystko jest dla ludzi, ino w rozmyślnych dawkach.

Hmm... A może wśród Was są jacyś zapaleni gracze? :)