Końcówka roku z założenia powinna inspirować do podsumowań i
nakreślania pełnych nadziei noworocznych postanowień. Z założenia. Dla mnie
październik okazał się nieść zupełnie inny ładunek emocji i zamiast refleksji,
doprowadził do nieoczekiwanych zmian.
Wróciłam do pracy, ale praca coś nie chciała wrócić do mnie.
Rządowe obsuwy dorżnęły cały interes do samego spodu, zmuszając dział, a
właściwie nasze szefostwo, do podarowania ludziom trzymiesięcznego urlopu.
Oczywiście bezpłatnego. W rezultacie przesiedziałam jakieś dwa tygodnie w domu,
upodabniając się do tych wszystkich smutnych ludzi ze skandynawskich filmów,
którzy patrzą z nostalgią przez okna, a później moczą blade ciała w wannach.
Wpadłam w ramiona jesiennej depresji, tracąc zapał do czegokolwiek. Wysyłałam
CV, mając nadzieję, że odezwie się ktoś z kategorii „lepsza opcja”, a nie
„cokolwiek, byle by było”. Po tygodniu zadzwonił telefon z propozycją. Udałam
się na rozmowę bez zbędnego spięcia, traktując ją bardziej jak okazję do
wyjścia z chałupy, niż szansę na znalezienie pracy. Najwyraźniej moja strategia
przypadła rekruterce do gustu, bo jeszcze tego samego dnia otrzymałam pozytywne
wieści. Świat znów nabrał barw, a jesień zapachniała wilgocią, mgłą i liśćmi.
Dwa dni później musiałam zerwać się o nieludzkiej porze, by
o 5:00 rano pobiec na tramwaj, z tramwaju na busa prosto do Katowic, a później
dalej w kierunku Bytomia na szkolenie. Od jutra walczę dalej, razem z nową
koleżanką z pracy – Panną I., tancerką, pedantką, niezależną singielką,
puszczającą (mimo wszystko) wodze fantazji w kierunku potencjalnego męża i
gromadki dzieci. Od jutra spada mi na głowę prowadzenie całego oddziału szkoły, co wywołuje pomieszanie ekscytacji z delikatną paniką. Tak... Jutro robię kolejny krok naprzód,
odbudowując w sobie nadzieję, że może to wszystko wreszcie się jakoś poukłada...