niedziela, 2 listopada 2014

Kolejny krok naprzód

Końcówka roku z założenia powinna inspirować do podsumowań i nakreślania pełnych nadziei noworocznych postanowień. Z założenia. Dla mnie październik okazał się nieść zupełnie inny ładunek emocji i zamiast refleksji, doprowadził do nieoczekiwanych zmian.

Wróciłam do pracy, ale praca coś nie chciała wrócić do mnie. Rządowe obsuwy dorżnęły cały interes do samego spodu, zmuszając dział, a właściwie nasze szefostwo, do podarowania ludziom trzymiesięcznego urlopu. Oczywiście bezpłatnego. W rezultacie przesiedziałam jakieś dwa tygodnie w domu, upodabniając się do tych wszystkich smutnych ludzi ze skandynawskich filmów, którzy patrzą z nostalgią przez okna, a później moczą blade ciała w wannach. Wpadłam w ramiona jesiennej depresji, tracąc zapał do czegokolwiek. Wysyłałam CV, mając nadzieję, że odezwie się ktoś z kategorii „lepsza opcja”, a nie „cokolwiek, byle by było”. Po tygodniu zadzwonił telefon z propozycją. Udałam się na rozmowę bez zbędnego spięcia, traktując ją bardziej jak okazję do wyjścia z chałupy, niż szansę na znalezienie pracy. Najwyraźniej moja strategia przypadła rekruterce do gustu, bo jeszcze tego samego dnia otrzymałam pozytywne wieści. Świat znów nabrał barw, a jesień zapachniała wilgocią, mgłą i liśćmi.

Dwa dni później musiałam zerwać się o nieludzkiej porze, by o 5:00 rano pobiec na tramwaj, z tramwaju na busa prosto do Katowic, a później dalej w kierunku Bytomia na szkolenie. Od jutra walczę dalej, razem z nową koleżanką z pracy – Panną I., tancerką, pedantką, niezależną singielką, puszczającą (mimo wszystko) wodze fantazji w kierunku potencjalnego męża i gromadki dzieci. Od jutra spada mi na głowę prowadzenie całego oddziału szkoły, co wywołuje pomieszanie ekscytacji z delikatną paniką. Tak... Jutro robię kolejny krok naprzód, odbudowując w sobie nadzieję, że może to wszystko wreszcie się jakoś poukłada...

sobota, 18 października 2014

Dziś śniła mi się Hiszpania

Ciężki to był powrót.

Do Krakowa zajechaliśmy po równym miesiącu, do Polski ciutkę wcześniej – niecały tydzień. Ale wiecie, jak to jest. Musieliśmy odwiedzić jedną rodzinkę, drugą, zjeść kilka obiadków, sporo ciast, wypić trochę kaw i OPOWIADAĆ. Opowiadać o tych wszystkich cudach i dziwach, opowiadać o ludziach, których spotkaliśmy, o jedzeniu, które smakowaliśmy i miejscach, które poznaliśmy.




Zawitaliśmy do Bratysławy, by później na własnej skórze odczuć prawdziwą, słoweńską gościnność. Jedliśmy włoską pizzę w Weronie, a chwilę później podziwialiśmy wspaniałe, górzyste tereny północnych Włoch.





Smakowaliśmy pachnącej lawendą Francji, odpoczywaliśmy w upalnej Hiszpanii.






Niemcy były pod pewnymi względami przykrym uzmysłowieniem sobie, że nasza podróż dobiega końca. Z drugiej strony swojskie krajobrazy,lasy i łąki, dotknięte ręką jesieni, wzbudziły w nas jakiś taki dziwny sentyment do rodzinnych stron. Jeżeli ktoś kiedyś miał okazję czytać książkę Tomka Michniewicza - „Samsarę”, z uśmiechem na twarzy przypomni sobie pewną cenną radę autora. Podróżuj! Zwiedzaj! Smakuj i poznawaj! Nie zatrać się w tym jednak bez reszty. Zawsze dbaj o to, żeby mieć to jedno szczególne miejsce, do którego możesz powrócić, by schować plecak w ciemny kąt, wypić lampkę wina, niosącą ze sobą pamięć o winnicy, z której pochodzi i naciągając na ramiona puchaty koc - dzielić się swą opowieścią. A za rok... kto wie? Kto wie, gdzie wyruszysz za rok? Tak naprawdę sam jeszcze tego nie jesteś w stanie powiedzieć. Jedno tylko jest pewne – przed Tobą cała masa ścieżek do zbadania. Dlatego rozkoszuj się obecną chwilą, bo zrobiwszy pierwszy krok o drugi dużo łatwiej... :)

***

Kochani! Więcej na powyższy temat pisać w tym miejscu nie będę. Kto chciał trafić na funpage'a, ten trafił. Kto chciał czytać, ten czytał. Wracam zatem do rzeczywistości, choć trochę niechętnie. ;) Jak tam sprawy u Was się toczą? Mam nadzieję, że nie dopadła Was jesienna chandra? :)

niedziela, 31 sierpnia 2014

Na walizkach

Kolejna porcja prania wyschła niemalże na wiór, gdy w końcu zdecydowałam się ją zebrać z suszarki, poskładać w wielce nieidealną kostkę, a następnie wepchnąć do szafy na chybił trafił. I tak jutro zacznę się pakować, więc nie warto przykładać do kwestii estetycznych zbyt wielkiej wagi. Tak.... Ostatnie dwa miesiące zleciały jak z bicza trzasnął. Ledwie przywykłam do nowego lokum, a już muszę je opuścić. Cóż. Taki był plan. Takie były zasady. Ku mej uciesze przenosimy się do małej, kompaktowej kawalerki, na dodatek ulicę dalej od obecnego mieszkania. Wreszcie będziemy żyć SAMI. Bez żadnych dziwnych współlokatorów za ścianą. Bez kupowania płynu do naczyń na zmianę. Bez sztampowych rozmów o pogodzie i kolejek do łazienki. SAMI! Za ten niebywały luksus trzeba niestety nieco więcej zapłacić, jednak warto się szarpnąć, tak dla swojego zdrowia psychicznego, zwłaszcza, że różnica w utrzymaniu dużego pokoju, a kawalerki jest stosunkowo niewielka.

Sami... 
Bożejaksięcieszę!

http://blog.brownpaperbunny.com/

Tak poza tym...
Do wakacyjnej wyprawy pozostał niespełna tydzień. Tydzień bardzo intensywny, bo prócz przeprowadzki czekają nas ostatnie przeróbki auta, zakupy kilku drobiazgów, ubezpieczenia i suchego prowiantu. Zaczynam odczuwać lekki, całkiem przyjemny dreszczyk emocji. Od czasów szalonej wyprawy na Krym z plecakiem, zupkami chińskimi i śpiworem pod pachą, prowadziłam dość ucywilizowane życie, podróżując tu i tam niczym niemiecki emeryt. Tym razem będzie ZUPEŁNIE INACZEJ. Dlatego... Kochani! Z uwagi na charakter niniejszej podróży oraz świadome, dobrowolne skazanie się na życie nomada, chciałabym już dziś ogłosić ok. miesięczny przestój na blogu, jednocześnie wszystkich zainteresowanych trasą, zdjęciami i opisami z wojaży zaprosić na funpage'aktóry, będąc wygodniejszy w prowadzeniu, zastąpi maluchowego bloga. Idę. Biegnę. Lecę się pakować! Pozdrawiam Was serdecznie i do spisania w październiku! :)

czwartek, 14 sierpnia 2014

We can do it!

Ostatnie wieści z branży były nieciekawe. Jako jedyna firma przetrwaliśmy wiosnę i spory kawał lata bez przestoju, gdzie cała konkurencja zawieszała działalność, wysyłając kolejnych pracowników na przymusowe urlopy. Oczywiście bezpłatne. Jednak dobra passa nie mogła trwać wiecznie, zwłaszcza, że nasi kochani urzędnicy ciągle nie zatwierdzili programów, które miały w pełni funkcjnować od lipca (!), przekładając je na listopad lub... styczeń/luty? Uwielbiam ten kraj. Szefostwo cały czas dopłaca do interesu, bo pomimo podpisanych umów nie można ich zrealizować, na czym cierpią wszyscy. Ja również. Pod koniec ubiegłego tygodnia zostaliśmy zaproszeni na walne zebranie, żeby spróbować jakoś razem pomyśleć i poradzić sobie w obliczu kryzysu. Cięcia stały się koniecznością. Choć sytuacja nie należy do najciekawszych, czuję się całkiem zadowolona z takiego obrotu sprawy. Dlaczego? Ano... NIE MA TEGO ZŁEGO, CO BY NA DOBRE NIE WYSZŁO.

wygrzebane na http://kulturio.cz/

Od dłuższego czasu poważnie myślę nad swoją karierą. Karierą przez małe “k”, która przy większym staraniu mogłaby otrzymać “K” wielkie, tłuste i bardziej w-y-r-a-z-i-s-t-e. Zbieram się w sobie, by zakręcić się wokół tematów dających mi satysfakcję, ale wymagających zdobycia większego doświadczenia, nowych kwalifikacji i innych dziwnych rzeczy, dzięki którym wyboista ścieżka zostaje oblana najlepszej jakości asfaltem, a do tego ładnie wygląda w CV. Zaczęłam szukać, przeglądać, kombinować. Gdy w mojej głowie rodził się plan nr 1 w pracy zawrzało. Dowiedzieliśmy się, że najlepiej by było, abyśmy do listopada zgodzili się przejść na pół etatu z obietnicą powrotu na cały oraz podwyżką po przetrwaniu najgorszej zawieruchy. Dzyn! To jest ten moment, kiedy siedzę i patrzę tępo przed siebie. To ten moment, gdy na mej twarzy rozkwita uśmiech, a w wyobraźni biegam po łące pełnej kwiatów. Tak. Nic nie dzieje się bez przyczyny. Oto Wszechświat przemówił ustami szefa i kazał mi ruszyć z miejsca, ku spełnieniu. Po krótkich negocjacjach stanęło na tym, że sierpień przepracowuję na starych warunkach, wrzesień mam całkowicie wolny, zatem mogę jeździć po Europie, a w październiku mam zaklepane pół etatu, co daje mi sporo wolnego czasu na przyuczanie w jakiejś ciekawej firmie eventowej. W praktyce wątpię, abym miała wrócić do biura, bo pod względem finansowym w ogóle mi się to nie opłaca, ale z całą pewnością szykuje się wielki przełom, który, mam nadzieję, pozwoli mi wreszcie pójść do przodu. 

*W tym momencie pragnę ogłosić chęć podjęcia pracy gdziekolwiek [ chętnie się przeprowadzę ] przy organizacji eventów jakichkolwiek [ mam doświadczenie w dużych imprezach muzycznych, sportowych, pokazach mody itp. od strony technicznej ], więc jeżeli czyta to jakiś potencjalny pracodawca, który należy do ludzi odważnych i szalonych zarazem, to gorąco zapraszam do kontaktu! ;)*

Tak... Always look on the bright side of life! 

czwartek, 31 lipca 2014

Było. Minęło.

Wieczór panieński nie należał do najciekawszych imprez, na jakich miałam okazję być. Dużo szumu i gadaniny, kombinacje alpejskie, szeroko zakrojone przygotowania. Wszystko po to, by na końcu okazało się, że większość czasu spędzimy w mieszkaniu jednej z uczestniczek, popijając wódkę z colą. Dla przyszłej panny młodej przygotowane zostało kilka typowych zadań, a za nagrody robiły rozmaite gadżety, bardziej lub mniej trafione. Na przyczepkę dorzuciłyśmy bon zakupowy na ekskluzywną bieliznę. Po kilku głębszych zebrałyśmy się w sobie i ruszyłyśmy na podbój Krakowa. Dotarłyśmy do knajpy, gdzie czekał na nas zaklepany stolik w pakiecie z kasą do wykorzystania w barze. Wszystko pięknie, ładnie. Kilka metrów dalej konkurencyjna zabawa. Szkoda tylko, że nic się nie działo ciekawego. Na parkiecie pustka. Po cichu marzyłam o tym, aby pobiec na wieczór kawalerski przyszłego pana młodego i patrzeć, jak skacze na bungee, a później razem z nim bić rekordy toru gokartowego. Tymczasem… nuda! 

gettyimages.com
Czułam, jak życie przecieka mi przez palce. Niestety wiele innych osób wykpiło się znacznie wcześniej i razem z przyjaciółką uznałyśmy, że musimy pójść tak dla zasady (czytaj: w innym razie Panna A. by nas zabiła). Na szczęście główna organizatorka podjęła decyzję o wymarszu do innego klubu, gdzie przynajmniej trwała regularna potańcówka. Do domu wróciłam o 4:00 rano. Tylko dlatego, że uciekł mi wcześniejszy autobus.

Cóż... Swój pierwszy wieczór panieński uznaję za odfajkowany, ale nie jakoś super udany. Stwierdzam z pełnym przekonaniem, że zamiast tego można zrobić dużo fajniejszych rzeczy, które nie będą wymagały stresu związanego z wciskaniem się w za małą sukienkę, ubiegłego lata jeszcze pasującą! Poza tym, sama idea, jak to się mówi - pożegnania z wolnością, totalnie do mnie nie przemawia. Może jestem jakaś niedzisiejsza? Jak uważacie? Czy taka forma imprezy to faktycznie „must have” każdej potencjalnej żony / każdego potencjalnego męża, czy tylko kolejny wymysł wyciągający z naszych kieszeni ostatnie grosze na torty w kształcie penisów i inne pierdoły?

Z pozdrowieniami, ledwie łapiąc oddech.  :) 

wtorek, 24 czerwca 2014

Bo każdemu należy się odrobina relaksu

Wolny weekend jest dobry, bo jest WOLNY. To prawda stara jak świat i wszystkim powszechnie znana. Czekamy na ten moment z utęsknieniem, skreślając kolejne dni w kalendarzu. Gdy już przychodzi wiemy doskonale co zrobimy z cennym czasem albo... nie wiemy. Zdarza się bowiem, że osoby gwałtownie odcięte od codziennego natłoku obowiązków nie potrafią sprostać sobotnio-niedzielnej pustce. Ja zdecydowanie należę do pierwszej kategorii. Swój długo wyczekiwany wolny weekend planowałam na kilka, no dobra – kilkanaście dni do przodu. Pomysłów było sporo, czasem bardzo rozbieżnych, jednak podstawowy zarys pozostawał niezmieniony – musimy pojechać na WYCIECZKĘ.

Pierwotna wizja zakładała wyprawę Maluchem pod namiot z opcją kolacji prosto z grilla. Przy zbieraniu rzeczy okazało się, że nasz dach nad głową najprawdopodobniej leży w piwnicy jakieś 180 km od nas. Zdecydowaliśmy się na szybki przerzut do drugiego auta, którego rozkładane siedzenia zapewniły nam później całkiem wygodny nocleg. Zapominając noża, pojechaliśmy w siną, deszczową, ponurą i pochmurną dal, modląc się w duchu, by pogoda postanowiła być nieco łaskawsza.

***

Słowacja. Kraj pełen Romów, smażonego syra i ohydnych hot dogów, robionych zapewne ze zmielonych kartonów i trocin. Niby tak blisko, a jednak zupełnie inaczej. Różnicę czuję już po przekroczeniu granicy, co zawsze wywołuje u mnie ten przyjemny dreszczyk emocji. Kojarzy mi się z rodzinnymi wypadami w kierunku Słowackiego Raju, gdzie po raz pierwszy przeżyłam potężną burzę z gradobiciem na górskim szlaku, a rano zajadałam się pysznymi bułkami z czekoladowym nadzieniem. Tym razem kierunek zwiedzania był nieco odmienny. Poprzez piękną Orawę przedarliśmy się w stronę Jeziora Liptowskiego, by po intensywnym włóczęgostwie pomoczyć nogi w czyściutkiej wodzie. Nim doczekaliśmy tej doniosłej chwili mieliśmy jednak do odhaczenia dwa ważne punkty na mapie, które wrzuciłam na swoją prywatną Listę Miejsc Wartych Zobaczenia Przed Śmiercią i Zombie Apokalipsą.

Punkt pierwszy.
Oravský hrad


Piękny. Majestatyczny. Przycupnął na skale niczym drapieżny ptak i omiata wzrokiem całą okolicę, czuwając nad bezpieczeństwem jej mieszkańców. Zbudowany w XIII wieku na terenie ówczesnego Królestwa Węgier był systematycznie rozbudowywany, dzięki czemu osiągnął tak niezwykłą bryłę. Zamek górny, średni i dolny łączą się ze sobą gęstą siatką tajemniczych przejść, drążonych niekiedy w skale, czyniąc twierdzę prawdziwym dziełem architektury. Nie dziwi mnie fakt, że siedziba kasztelanów nigdy nie została zdobyta.



Same wnętrza nie należą do najbardziej zachwycających. Pożar strawił większą część drewnianej zabudowy i wyposażenie, zatem oczom zwiedzających nie ukażą się ociekające złotem komnaty, a raczej liczne pomieszczenia ze szczątkowo zachowanymi oryginalnymi malunkami, w których pracownicy muzeum przygotowali wystawy broni oraz przykłady wystroju wnętrz. Jedną z ciekawostek jest oryginalna dziewiętnastowieczna ekspozycja, ukazująca regionalną faunę i florę. Prawdziwa gratka dla wszystkich amatorów wypchanych zwierząt oraz mutacji genetycznych.


Jak zwykle z Potworem wlekliśmy się na samym końcu wycieczki. Lubimy pewnym rzeczom poświęcać nieco więcej uwagi i zwiedzać swoim tempem. Pani przewodnik była pod tym względem niezwykle wyrozumiała i pozwalała nam na lekkie naginanie czasoprzestrzeni, by nacieszyć się klimatem panującym zarówno w samym zamku, jak i na dziedzińcu. Żałuję, że nie udało mi się zobaczyć kaplicy, która akurat tego dnia była zamknięta z powodu odbywającego się tam ślubu. Wkręciłam się za to w epicentrum wydarzeń i na własnej skórze poznałam słowacką gościnność, gdy rozbawieni weselnicy poczęstowali mnie wysokoprocentowym napojem. Do dziś nie wiem, czy "troszeczkę" oznacza po ichniemu "lej do pełna", bo pani w stroju ludowym chlusnęła szczodrze z karafki i podała mi pełniuśki kubek. Z założenia miało być dobre i smakować jabłkami. W praktyce wypaliło gardło, a ja podróżowałam z wypiekami na twarzy.

Punkt drugi.
Vlkolínec


Jedziemy dalej. Jedziemy pomijając drogi płatne (dwupasmówki), ponieważ nie wykupiliśmy winiety i chcemy przy okazji podziwiać ubocza. Staramy się unikać policji, ale policja nie unika nas, bo ledwie po opuszczeniu Orawskiego Podzamcza natknęliśmy się na patrol. Dokumenciki do kontroli, gadka szmantka, że turyści, że z Polski, a tu nagle jakieś 60 euro za brak świateł. W ferworze walki zapomniało się. Potwór rżnie głupa. Ja strzelam uśmiech typu banan, licząc na swój urok osobisty. Nie wiem, która taktyka poskutkowała, ale pan policjant puścił nas bez mandatu, prosząc aby svietit i życząc miłej podróży. Oookeeej... Pożegnaliśmy się wylewnie i ruszyliśmy dalej w stronę Rużomberka. Przebiliśmy się przez miasto szybko i sprawnie, by u jego południowego wylotu skręcić w małą, stromą dróżkę, wiodącą do zupełnie innego świata. Jakieś 8 km dalej, w otoczeniu gór i polan, powstała mała, cicha wioseczka węglarzy lub drwali – Vlkolínec.



Na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie skansenu. Nic bardziej mylnego. Ponad sześciusetletnia osada cały czas żyje, a w każdej drewnianej chacie, rodem z XVIII i XIX wieku, ktoś mieszka. Wrażenie jest niesamowite. Przez wieś przepływa górski strumień, wodę czerpie się ze studni, a dookoła rozpościera się baśniowy widok na słowacki Liptów. Zdecydowanie polecam każdemu, kto tylko będzie miał okazję znaleźć się w tych okolicach zwłaszcza, że takich perełek jest coraz mniej.

Liptovská Mara - chillout pod chmurką

Zakupy zrobione. Czas dotrzeć na miejsce wypoczynku tak, aby jeszcze rozbić swoje prowizoryczne obozowisko. Minęliśmy Tatralandię i na czuja skręciliśmy w jakieś zarośla z nadzieją, że zaprowadzą nas nad samo jezioro. Ta decyzja była strzałem w dziesiątkę, bo nie tylko dobrnęliśmy nad wodę, ale jeszcze znaleźliśmy gotowe miejsce na rozpalenie ogniska i nocleg z widokiem na dryfujące łódeczki.


Wczesnym rankiem zaczęli się schodzić pojedynczy wędkarze, przez co i ja poczułam, że powinnam wstać i ogłosić kolejny dzień, bardziej leniwy niż poprzedni. Słońce szybko rozgrzało kamienistą plażę, zachęcając do spacerów wzdłuż jeziora, toteż zaraz po śniadaniu wrzuciliśmy swoje bambetle do auta i ruszyliśmy na zwiady. Ludzi było niewielu. Kilku amatorów kuchni regionalnej czekało przy budce z langoszami na wielkie otwarcie, parę innych osób wędrowało wzdłuż i wszerz pobliskiego pola campingowego, jeszcze inni korzystali z uroków pięknej (a jednak!) pogody, wylegując się na kocach. Dokładnie w tym samym czasie, gdy ktoś przewracał się na drugi bok, a ja pstrykałam kolejne zdjęcia, Potwór dokonał ciekawego znaleziska, wygrzebując z piasku monetę –3 krajcary z 1812 r. Zwykły miedziak wybijany w kremnickiej mennicy, ale radość ogromna.


Reszta dnia upłynęła nam na błogim lenistwie. Cieszyliśmy się ostatkami wolnego weekendu, mocząc nogi w przejrzystej wodzie Jeziora Liptowskiego. Wypoczęłam. Już dawno nie musiałam przejmować się rozczochranymi włosami, upaćkaną bluzką, czy upływającym czasem, który sunął wyjątkowo wolno. I w sumie… langosza też zjadłam.

A jak tam Wasze weekendy? Lubicie spędzać je aktywnie, czy leniuchować w pieleszach własnego domu? :) 

poniedziałek, 9 czerwca 2014

Gram w grę

Z reguły ten temat jest bardziej popularny wśród męskiej części społeczeństwa. Chwilami budzi kontrowersje, bo wciąż kojarzy się z marnowaniem czasu na niepoważne rozrywki albo wręcz przeciwnie – przywodzi na myśl geniuszy animacji i grafiki komputerowej, którzy ciągle udoskonalają swój fach sprawiając, że zaczynamy mieć wątpliwości, czy ukazujący się przed nami świat jest na pewno fikcyjny. Tymczasem przyznaję się bez bicia – ja też GRAM W GRĘ. Gram w grę nie od dziś.

Wszystko zaczęło się jakieś 20 lat temu, gdy dostałam swojego wymarzonego Pegasusa. Spędzałam przy Mario i innych czołgach sporo czasu, tocząc zaciekłe walki z dzieciakami z podwórka. Później nastała era komputerów, a gry zaczęły zmieniać się w tak niesamowitym tempie, że człowiek chwilami nie wyrabiał. Pierwszy PC zbiegł się w czasie z moim zainteresowaniem fantastyką, historią i architekturą, co miało wyraźne odzwierciedlenie w pozycjach, po które sięgałam. Któż nie pamięta starego, poczciwego Baldura? Kto nie zarwał nocy przy NwN? Kto? Z rozrzewnieniem wspominam wspaniałe miasta, które budowałam jako boski faraon, pochrupując ukradkiem cynamonowe płatki śniadaniowe, by chwilę później stoczyć zaciekłą bitwę o Rzym lub ratować ludność greckiego polis przed klęską nieurodzaju. W Simsy oczywiście też grałam z uwagi na ciekawy tryb budowy. Zazwyczaj partyjkę kończyłam wraz z postawieniem swojej wymarzonej posiadłości z rajskim ogrodem i fontanną. Życie postaci nie wciągało mnie aż tak bardzo.

wygrzebane w sieci
Kolejną rewolucją stała się „wprowadzka” Potwora wraz z całym dobrodziejstwem inwentarza, co od tej pory oznaczało, ni mniej, ni więcej, jak stały dostęp do PS3. I to był szok. Dopiero teraz odkryłam, że konsola wnosi do rozrywki jakąś lepszą jakość. By ją odkryć musiałam w pierwszej kolejności obczaić te wszystkie dziwne przyciski. Jakieś R1, L2 i inne kółka z kwadratami. Przecież normalny człowiek nie ma tylu palców, aby to wszystko ogarnąć i przydałaby mu się z pewnością chwytna stopa. Po kilku sromotnych porażkach, po pomyleniu X z trójkątem, co w świecie wirtualnym oznaczało rychłą śmierć, w końcu nauczyłam się posługiwać padem i mogłam z lubością wkraść się do królestwa gier Potwora. Ku jego rozpaczy rzecz jasna. W ten sposób odkryłam nowy ląd, nowe możliwości oraz Assassina. Odkryłam drugie wcielenie Diablo i GTA V online. Odkryłam horrory, w które tłuczemy razem, siedząc w ciemnym pokoju, gdzie jedna mała świeczuszka rzuca na ścianę tajemnicze cienie. Tak. Świat gier komputerowych może być wciągający. I bynajmniej nie mówię tu o jakichś formach uzależnienia, zamknięcia się w pokoju za grubą, pikselową ścianą. Nie mówię o iście japońskim podejściu, które z avatarów czyni wręcz żywe postacie. Mówię o nietuzinkowej rozrywce, pozwalającej się wyżyć po ciężkim dniu w pracy, zrelaksować, poćwiczyć spostrzegawczość, pamięć, czy zręczność. Przecież wszystko jest dla ludzi, ino w rozmyślnych dawkach.

Hmm... A może wśród Was są jacyś zapaleni gracze? :) 

wtorek, 27 maja 2014

Kiedy nie chcesz już śnić cudzych marzeń

Jeszcze ze dwie wiosny temu wyjście w stroju kąpielowym na widok publiczny było dla mnie nie do pomyślenia. Z jednej strony atakowały kompleksy, z drugiej taka forma spędzania wolnego czasu wydawała mi się strasznie bezsensowna. Ubiegłego lata dałam się namówić na plażowanie oraz wizytę w termach i… zmieniłam zdanie. Nie przypuszczałam, że taplanie się w wodzie jest tak przyjemne. A do tego ładna opalenizna, no no. ;)

Tegoroczny sezon otworzyłam sama, bez czekania na zachętę ze strony Potwora. Gdy on cały weekend spędził w pracy, ja spakowałam koc, dorzuciłam książkę, butelkę z wodą oraz olejek, po czym wbiłam się w bikini i zabrałam swój blady tyłek nad Zalew Nowohucki. W połowie okrążenia znalazłam idealne miejsce. Rozłożyłam się wygodnie pośród różowej koniczyny. O taak, cudownie mieć wolny weekend!

Moje myśli zaczęły błądzić po rozmaitych obszarach. Jeden z nich wyraźnie nawiązywał do interesującego wpisu Hanji, na który trafiłam pewnego ranka, co w magiczny sposób skłoniło mnie do podsumowań i wyjaśnień. Otóż…

Jakiś czas temu wybraliśmy się z Potworem na małą wyprawę. Właściwie to on mnie wyciągnął, bo koniecznie musiał odwiedzić stare śmieci. Pogoda sprzyjała wojażom, więc chętnie udaliśmy się na oględziny starej, zrujnowanej piekarni. Do takich miejsc mam zazwyczaj dość ambiwalentny stosunek.  Z jednej strony są pasjonujące same z siebie, zwłaszcza, gdy pośród murów można wyczuć obecność ludzi, którzy w danym miejscu spędzili znaczną część swojego życia. Paradoksalnie z tego samego powodu nie chce się tam wchodzić. To niepokojące uczucie czyjegoś wzroku wbitego w Wasze plecy, brrr! Po zwiedzeniu całego parteru Potwór wpadł na genialny pomysł wdrapania się na pierwsze piętro po obdrapanych, pozostawiających wiele do życzenia schodach. Wiedziona instynktem samozachowawczym, a do tego głęboko przekonana, że tabliczka z napisem „GROZI ZAWALENIEM” nie została tam powieszona przez przypadek, postanowiłam odpuścić.

Tego dnia odkryłam dwie rzeczy. Odkryłam, czym się różni odwaga od brawury. Zrozumiałam, że za długo tkwię w swojej STREFIE KOMFORTU.
O ile pierwsza kwestia może się spotkać ze zrozumieniem, o tyle druga zaczęła mnie nieco uwierać.

No bo pomyślmy… Czy nie macie czasem wrażenia, że najfajniejsze rzeczy dzieją się gdzieś daleko od was? Przypomnijmy sobie Hobbita Sama Gamgee, który nigdy nie opuszczał bezpiecznych granic swojej wioski. Czy dokonałby całkowitej zmiany, gdyby nie zrobił pewnego dnia jednego kroku więcej? Pewnie nie.

Sytuacja ze schodami uświadomiła mi, że potrzebuję czegoś innego. Siedzenie w jednym punkcie, choć bezproblemowe i spokojne, na dłuższą metę nie wnosi niczego konstruktywnego. Zamiast iść naprzód, człowiek stoi w miejscu, pozbawiając się nowych bodźców oraz motywacji do wstania z łóżka.

Wzięłam swoje spostrzeżenia za rękę i poszłam na długi spacer. W końcu stało się. Tupnęłam nogą. Postanowiłam zrobić coś szalonego i zawalczyć o swoje marzenia. Tak naprawdę wiele osób śni najpiękniejsze sny, ale jaki procent decyduje się podjąć trud ich realizacji?

by Monse Nava

Nie. Nie, nie, nie. Nie chcę zasilać szeregów frustratów. Chcę coś przeżyć, coś zobaczyć, zasmakować przygody, by na starość usiąść w bujanym fotelu z uśmiechem na ustach i przyznać przed samą sobą, że ogólnie było całkiem fajnie. Dlatego zdecydowałam się wybrać na małą włóczęgę po Europie. Tak na dobry początek. Pomysłem szybko zaraziłam Potwora. W atmosferze ogólnego pobudzenia, w chwili, gdy zepsuło się poprzednie auto, gdy zaczęliśmy myśleć nad przeprowadzką, gdy zjawił się znajomy – pasjonata Fiata 126p, zrodził się pomysł odkurzenia Malucha. Zgodnie z myślą, że nic nie dzieje się przez przypadek postanowiliśmy sięgnąć po gołębia na dachu, bo sam wróbel w garści przestał wystarczać.

***

Jak nie teraz, to kiedy? Jak nie my, to kto?

***

Tak więc przesuwam granice swojej bezpiecznej ekumeny. Czasem robię to delikatnie i z wyczuciem, czasem za pomocą solidnego kopniaka. Przy okazji zauważam całą masę pozytywnych rzeczy, które się dzięki temu rodzą i mimo chwilowych obaw - naprawdę nie chcę zawracać.

***

A Wy, drodzy Przyjaciele? Zrobiliście kiedyś coś szalonego? A może takie marzenia są dopiero przed Wami?

wtorek, 20 maja 2014

Kolejny raz

Zauważyłam dziwną prawidłowość. No, może dwa podejścia to nie za wiele, ale jednak prawidłowość dała się uchwycić. Z reguły moje blogowe ciągotki nasilały się w czasach kryzysu, gdy za oknem padał deszcz, a ciasto czekoladowe nie było już takie smaczne. Doświadczyłam na własnej skórze choroby wszystkich poetów, którzy piszą najwięcej, gdy mają złamane serca. Okropność. Sprawy nabrały na szczęście rumieńców i pierwszy raz w dziejach blogosfery mam ochotę zasiąść przed klawiaturą z szerokim uśmiechem na twarzy. Zmieniło się naprawdę sporo…

  • Pracuję na dwa fronty. Jedną pracę kocham, drugą nieco mniej. Jedna daje mi satysfakcje, druga lepszą kasę.
  • Po wielu latach samochodowej abstynencji, tudzież poruszania się automatami, odważyłam się wsiąść do pojazdu uzbrojonego w manualną skrzynię biegów. Zaczynam to lubić.
  • Po wielu, wielu, wielu latach przełamałam swoją niechęć do plażowania. Wciągnęłam na siebie strój kąpielowy, by nauczyć się aktywnego odpoczynku w wodzie z przerwą na skwierczenie na słońcu. Efekt? Słodkie wylegiwanie się jednak może być przyjemne. Równie przyjemnie wygląda ładnie opalona skóra. No i do tego umiem pływać na plecach. ;)
  • Intensywnie uczę się języków obcych. Na tapecie angielski i… niemiecki! Wreszcie mogę powiedzieć nieco więcej, niż „raus!”
  • Nauczyłam się rysować prostą kreskę na powiece. 
  • Farbuję włosy na odważniejsze kolory. Bardziej rude. Bardziej czerwonawe.
  • Biegam!
  • Zamordowałam wszystkie cytrusy, które stały w doniczkach na oknie. Ostał się jedynie fikus, ale to już raczej kwestia dobrego zakonserwowania…
  • Mam dużo motywacji do działania i kilka szalonych pomysłów do zrealizowania. Jednym z nich jest projekt „Maluch”, o którym będę pewnie jeszcze prawić. Zainteresowanych śledzeniem wspomnianego wątku zapraszam na drugiego bloga: http://zperspektywyfiata.blogspot.com/

Tak…
Mogłabym długo wymieniać. Tak wiele się zmieniło. Zmieniło na lepsze. Na szczęście przyjaciele wciąż Ci sami, równie szaleni i równie pomocni. Na szczęście od dwóch lat budzę się u boku tego samego mężczyzny, ciesząc się z tego za każdym razem. Wiecie co jest w tym wszystkim najlepsze? Fakt, że to dopiero początek. :)

Nieśmiało

Dawno, dawno temu, ktoś bardzo mądry powiedział, że w życiu nie można marnować żadnej okazji do tego, by stać się szczęśliwym. To trudne zadanie. No bo ile razy zdarzyło Ci się przegapić najlepszy moment, albo popełnić błąd w najbardziej newralgicznym miejscu? Właśnie.

Długo mnie nie było. Celowo. Zmiany, które nadeszły i wciąż się pojawiają wymagały totalnego restartu. Były nieco zazdrosne o rzeczy kurczowo trzymające się przeszłości. Stąd ostre cięcia.


Długo mnie nie było. Nieśmiało rozglądam się po okolicy i pośród kurzu szukam śladów. Czy jesteś tu jeszcze?